Kategoria

Polska


Polska 
sie 22 2008 Pierwszy partyjny szef
Komentarze: 0

 


Pracownicy Państwowej Inspekcji Pracy obawiają się czystek personalnych po przyjściu nowego głównego inspektora pracy



 

Tadeusz J. Zając (PO) jeszcze nie objął formalnie stanowiska głównego inspektora pracy, a już część jego przyszłych podwładnych szuka sobie nowej pracy. Część kadry kierowniczej PIP spodziewa się bowiem rychłej dymisji. - To efekt tego, że po raz pierwszy od 1990 roku Inspekcją będzie kierować osoba tak jednoznacznie kojarzona politycznie - uważa Jerzy Langer, wiceprzewodniczący Komisji Krajowej "Solidarności". Wczoraj marszałek Sejmu Bronisław Komorowski odwołał Bożenę Borys-Szopę ze stanowiska głównego inspektora pracy, powołując do pełnienia tej funkcji właśnie Zająca.

Atmosfera w Głównym Inspektoracie Pracy, podobnie jak w jednostkach terenowych PIP, rzeczywiście nie jest najlepsza. Pracownicy nie dyskutują o niczym innym niż o spodziewanych zmianach kadrowych. - Mamy dwie grupy: jedna jest zadowolona z tego, że dojdzie do zmian, bo spodziewają się np. awansów albo odwołania nielubianych szefów. Inni jednak z niepokojem nasłuchują tego, co się dzieje na górze i spodziewają się zwolnienia - mówi nam jeden z pracowników PIP. I tłumaczy, że w pierwszej kolejności dymisjami są zagrożone osoby kojarzone jako bliscy współpracownicy Bożeny Borys-Szopy, urzędującego do wczoraj głównego inspektora pracy. Jej odwołanie zostało już przesądzone. Na jej miejsce marszałek Sejmu Bronisław Komorowski powołał działacza Platformy Obywatelskiej Tadeusza J. Zająca, dyrektora Wojewódzkiego Urzędu Pracy w Warszawie (WUP podlega samorządowi wojewódzkiemu, gdzie rządzi koalicja PO - PSL). Z nieoficjalnych informacji wynika, że stanowiska mogą opuścić szefowie Okręgowych Inspektoratów Pracy i innych terenowych jednostek PIP. Ale zwolnień obawiają się także pracownicy szeregowi. - Atmosfera rzeczywiście nie jest najlepsza. W zasadzie zamiast skupić się na pracy, dyskutujemy o tym, kto jest, a kto nie jest zagrożony dymisją. To na pewno nie jest normalna sytuacja. Pracuję w PIP dość długo, przeżyłem już kilku szefów, ale nigdy wcześniej tak bardzo ludzie nie obawiali się czystek personalnych - mówi nam inspektor PIP z Warszawy. - Słyszymy już nawet nazwiska ludzi, którzy mają przyjść i zająć nasze stanowiska - dodaje.
Tadeusz J. Zając odebrał wczoraj nominację od marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego (PIP jako organ administracji państwowej nie podlega rządowi, ale Sejmowi, co ma zapewniać teoretycznie Inspekcji niezależność od władz). Ale już swoimi pierwszymi wypowiedziami po głosowaniu w Radzie Ochrony Pracy (Rada pozytywnie zaopiniowała jego kandydaturę) wywołał spory popłoch wśród pracowników PIP. - Mam wiele zastrzeżeń do działalności Państwowej Inspekcji Pracy - mówił Zając i choć zaprzeczał, aby jego zamiarem były czystki personalne, to jednak inspektorzy odczytali te słowa w inny sposób.
- Pan Zając był już szefem Inspekcji Pracy w latach 1999-2002 i mam prawo przypuszczać, że teraz będzie chciał odwołać np. osoby, które wtedy z nim współpracowały i mieli jakieś spory - usłyszeliśmy od osoby z kierownictwa jednego z Okręgowych Inspektoratów Pracy. - Poza tym wiem to od kolegów, którzy są uważani za "osoby Bożeny Borys-Szopy", że oni akurat już praktycznie są spakowani i jak tylko przyjdzie jej następca, pożegnają się ze stanowiskami - dodaje. W najlepszym wypadku, jak wynika z informacji krążących po korytarzach PIP, grozi im przeniesienie na inne, mniej eksponowane stanowiska. Ale wtedy wiele osób może odejść z własnej woli, bo taka degradacja może być dla nich uwłaczająca. - Może zresztą o to chodzi, aby ludzie sami się zwalniali, bo wtedy nie będzie oskarżeń o czystki. Chciałbym jednak zauważyć, że nikt nie odmawia panu Zającowi prawa do dobierania sobie współpracowników, boimy się jednak, że przyjmie to ogromne rozmiary, większe niż w poprzednich latach - twierdzi nasz rozmówca.
- Mnie takie obawy nie dziwią - przyznaje Jerzy Langer, wiceprzewodniczący "Solidarności" i zastępca przewodniczącego Rady Ochrony Pracy. - PIP staje się politycznym łupem Platformy Obywatelskiej. To efekt tego, że po raz pierwszy od 1990 roku Inspekcją będzie kierować osoba tak jednoznacznie kojarzona politycznie - podkreśla.
Langer nie kryje, że był przeciwny odwoływaniu Borys-Szopy, choć negatywna opinia ROP w tej sprawie i tak nie jest wiążąca dla marszałka Komorowskiego. Ale był też przeciw powoływaniu Tadeusza J. Zająca. - To niedobry kandydat i chciałbym zaznaczyć, że nie chodzi mi tu o kwalifikacje zawodowe pana Zająca. Chodzi mi po prostu o to, że niedobrze się stało, iż po sześciu latach ma on wrócić na stanowisko głównego inspektora pracy - twierdzi Langer. Jego zdaniem, mamy wiele podobnych przykładów w innych instytucjach, gdy osoba powracająca po jakimś czasie na dawniej zajmowane stanowisko kierownicze dokonywała gruntownych zmian personalnych. I nieraz były to decyzje, które można było traktować w kategorii odwetu na dawnych współpracownikach.
Na razie Tadeusz J. Zając (na zdjęciu), z którym nie mogliśmy się skontaktować, najpewniej przygotowuje się do objęcia nowej funkcji. W Głównym Inspektoracie Pracy wkrótce zajmie gabinet po Bożenie Borys-Szopie, która dostała akt odwołania od marszałka Komorowskiego. A potem może ruszyć kadrowa karuzela.
Nowo powołany główny inspektor pracy powiedział we wczorajszej rozmowie z Polską Agencją Prasową, że czeka go "uspokojenie nastrojów wśród pracowników Państwowej Inspekcji Pracy", bo docierają do niego od pracowników "bardzo niepokojące głosy o tym, co się dzieje w inspekcji, o przechyleniu działalności inspekcji, która wsłuchuje się w głosy wyłącznie strony związkowej". Ewentualne działania ma podjąć po rozmowach z pracownikami i bardziej dokładnym zapoznaniu się z sytuacją.



 

mojaojczyzna : :
Polska 
sie 22 2008 Inspekcja Pracy stała się łupem politycznym...
Komentarze: 0

Z Jerzym Langerem, wiceprzewodniczącym Komisji Krajowej "Solidarności" i zastępcą przewodniczącego Rady Ochrony Pracy, rozmawia Krzysztof Losz



Krytykował Pan wysunięcie przez marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego kandydatury Tadeusza J. Zająca na stanowisko głównego inspektora pracy. Dlaczego?


- Powód jest bardzo istotny: PIP staje się politycznym łupem Platformy Obywatelskiej. To efekt tego, że po raz pierwszy od 1990 roku Inspekcją będzie kierować osoba tak jednoznacznie kojarzona politycznie. Wcześniej szefowie GIP byli osobami bezpartyjnymi. Ten dobry obyczaj został teraz złamany. Zresztą ten zamach na niezależność PIP zaczął się już wcześniej, gdy w połowie kadencji, bez podania żadnych powodów, nawet bez przeprowadzenia rozmowy z zainteresowanym, marszałek Komorowski odwołał z funkcji przewodniczącego Rady Ochrony Pracy Stanisława Szweda. Jego miejsce zajęła poseł Platformy Obywatelskiej Katarzyna Mrzygłocka. To najlepiej świadczy o zamiarach rządu. Ponadto gdy Rada miała opiniować odwołanie Borys-Szopy, nawet nie zaproszono jej na posiedzenie, nie poczekano też, aż wróci z urlopu. PO bardzo się spieszyła, żeby przyklepać zmiany.

Jaki cel ma Platforma w dokonywaniu zmian w PIP?


- Boimy się, że teraz, gdy do głosu dochodzą ludzie z partii niechętnej związkom zawodowym, zwolennicy liberalizacji prawa pracy, pogorszą się warunki ochrony pracowników. Inspekcja ma ogromną rolę w tym zakresie, ale przecież można jej działalność ograniczyć, stawiając na czele PIP odpowiednich ludzi.

Tadeusz Zając kierował już wcześniej Inspekcją, więc może to jest dobry kandydat?


- To niedobry kandydat i chciałbym zaznaczyć, że nie chodzi mi tu o kwalifikacje zawodowe pana Zająca. Chodzi mi po prostu o to, że niedobrze się stało, iż po sześciu latach ma on wrócić na stanowisko głównego inspektora pracy. Jestem przeciwnikiem takich powrotów, bo mogą one negatywnie oddziaływać na Inspekcję. Zawsze za panem Zającem będą się ciągnęły podejrzenia, że dokonując zmian personalnych, nie kieruje się kryteriami merytorycznymi, ale jakimiś swoimi uprzedzeniami i być może chodzi o jakieś wyrównywanie rachunków politycznych. Ale takiej sytuacji by nie było, gdyby marszałek Sejmu i Platforma Obywatelska nie złamały niepisanej zasady, że do Inspekcji Pracy nie wkracza polityka. Mam poza tym wątpliwości co do wiarygodności Tadeusza Zająca. Jego zachowanie świadczy o tym, że to, co kiedyś głosił, jest teraz mało wiarygodne.

Dziękuję za rozmowę.




mojaojczyzna : :
Polska 
sie 21 2008 Kiedyś w SB, dziś w adwokaturze
Komentarze: 0


Były funkcjonariusz SB z Radomia Kazimierz Rojewski, który kierował grupą śledczą przesłuchującą uczestników Czerwca �76, jako radca prawny w sądzie ma bronić interesów Poczty Polskiej w procesie, jaki wytoczył jej były pracownik. Mężczyzna był w latach 80. przesłuchiwany w związku z działalnością w podziemnej "Solidarności" przez... Rojewskiego

 

Kazimierz Rojewski, były funkcjonariusz milicji i SB, zasłynął jako szef specjalnej grupy śledczej, która przesłuchiwała uczestników robotniczego protestu w Radomiu z 25 czerwca 1976 roku. Teraz jako radca prawny ma reprezentować oddział Poczty Polskiej w Radomiu w procesie o wypłatę zaległych pieniędzy, jaki wytoczył jej były pracownik. To będzie już ich drugie spotkanie: w latach 80. Rojewski przesłuchiwał mężczyznę w związku z jego działalnością w podziemnej "Solidarności". Dyrekcja Poczty tłumaczy, że nie zatrudniała Kazimierza Rojewskiego - jest on pracownikiem kancelarii, która wygrała przetarg na obsługę prawną Poczty. Ale będzie nakłaniać kancelarię, żeby skierowała do firmy innego prawnika.

- To skandal, nigdy nie przypuszczaliśmy, że dojdzie do takiej sytuacji, aby ktoś taki jak Kazimierz Rojewski pracował na rzecz państwowej firmy. Jeśli pracuje on dla prywatnej firmy, to jest jej sprawa, ale w przedsiębiorstwach publicznych powinny funkcjonować inne standardy - mówi Zdzisław Maszkiewicz, przewodniczący Zarządu Regionu NSZZ "Solidarność" Ziemia Radomska.
Trudno się dziwić irytacji przewodniczącego, zważywszy na rolę Kazimierza Rojewskiego w latach 70. i 80. w Radomiu. Był on w tym czasie funkcjonariuszem MO i SB, kierował wydziałem śledczym w Komendzie Wojewódzkiej MO w latach 70. Nazwisko Rojewskiego stało się znane po wydarzeniach z 25 czerwca 1976 roku. W Radomiu doszło wtedy do protestu robotników przeciwko komunistycznej władzy (bunt wybuchł na wieść o drastycznych podwyżkach cen żywności), który został brutalnie spacyfikowany: Wielu ludzi spotkały represje - osławione "ścieżki zdrowia" (polegające na biciu pałkami milicyjnymi aresztanta biegnącego pomiędzy dwoma szeregami bijących), kary więzienia, wyrzucanie z pracy.
Major Kazimierz Rojewski jeszcze dzień przed protestem, 24 czerwca 1976 r., został wyznaczony przez komendanta wojewódzkiego MO w Radomiu pułkownika Mariana Mozgawę na kierownika specjalnej grupy śledczej, która potem przesłuchiwała rzeczywistych i domniemanych uczestników protestu. Z relacji świadków wynika, że śledczy działali brutalnie, tolerowali bicie przesłuchiwanych, których poddawano także "ścieżkom zdrowia" i innym szykanom. Na podstawie decyzji grupy śledczej wiele osób było bezprawnie przetrzymywanych w więzieniach.
W 2001 r. Rojewski zasiadł na ławie oskarżonych z trzema innymi wysokimi funkcjonariuszami MO, SB i Służby Więziennej, których oskarżono o bezprawne działania w związku z wydarzeniami Czerwca �76. Żaden z nich nie trafił za kratki, ale Rojewskiego i drugiego z oskarżonych uznano za winnych bezprawnego przetrzymywania 53 osób. Jednak postępowanie wobec niego umorzono z powodu przedawnienia.
Sam zainteresowany cały czas konsekwentnie podczas procesu zaprzeczał, że on lub jego podwładni łamali prawo, że dochodziło do bicia czy poniżania zatrzymanych. Twierdził też, iż nic nie słyszał o "ścieżkach zdrowia" i nic takiego nie miało miejsca. Nie krył niezadowolenia z wyroku, ponieważ żądał uniewinnienia, a nie umorzenia sprawy z powodu przedawnienia. Z racji swojej znaczącej pozycji w radomskiej SB Kazimierz Rojewski stał się także jednym z "bohaterów" wystawy "Twarze radomskiej bezpieki", jaką przed wakacjami otwarto w Radomiu.
Po odejściu ze służby Kazimierz Rojewski zaczął pracować w adwokaturze. Nie afiszował się specjalnie ze swoją przeszłością, ale też nie ukrywał faktu "służby w organach bezpieczeństwa", gdy przyszło mu składać jako adwokatowi oświadczenie lustracyjne.
Rojewski, mimo przejścia na emeryturę, nie przerwał aktywności prawniczej. Dlatego działacze "Solidarności" nie kryli zdumienia, gdy dowiedzieli się, że przyjdzie im stanąć w sądzie naprzeciw byłego naczelnika wydziału śledczego KW MO. Ma on reprezentować Pocztę Polską w procesie, który przedsiębiorstwu wytoczył jeden z pracowników. - Najgorsze w tym wszystkim jest jeszcze to, że ten pan będzie występował w sądzie przeciwko osobie, którą przesłuchiwał w latach 80. za działalność w podziemnej "Solidarności" - podkreśla Zdzisław Maszkiewicz. - Nie wiem nawet, jak nazwać taką sytuację, jak będzie się czuł ten człowiek, gdy znowu stanie oko w oko z Kazimierzem Rojewskim - dodaje.
"Solidarność" jest także zbulwersowana faktem, że szefowie Poczty Polskiej w Radomiu przydzielili Kazimierzowi Rojewskiemu ten sam pokój, w którym urzęduje komisja zakładowa związku - choć mecenas pracuje w nim w innych godzinach niż działacze "Solidarności".
Sprawą Kazimierza Rojewskiego są zaskoczeni szefowie Poczty Polskiej. Elżbieta Mroczkowska, regionalny rzecznik prasowy Poczty Polskiej w Lublinie, powiedziała nam, że nie jest on pracownikiem przedsiębiorstwa. Jak więc znalazł się w Poczcie Polskiej? - Pan Rojewski jest zatrudniony przez kancelarię, która rok temu wygrała przetarg na obsługę prawną Poczty, i to przez kancelarię został do nas skierowany - tłumaczy Elżbieta Mroczkowska. Rzecznik podkreśliła, iż dyrektor oddziału nie miał wiedzy na temat niechlubnej przeszłości Kazimierza Rojewskiego. Ale próbowano tę sprawę wyjaśnić kilka dni temu po emisji w telewizji filmu na temat Czerwca �76, gdzie przedstawiono rolę Rojewskiego w tych wydarzeniach. Zainteresowany przebywa jednak na urlopie i nie ma z nim kontaktu. Elżbieta Mroczkowska zapewnia, że ta sprawa nie zostanie tak zostawiona i Poczta będzie występować do kancelarii, aby skierowała do obsługi tej firmy innego prawnika.

 

 

 

mojaojczyzna : :
Polska 
sie 21 2008 Polska z tarczą
Komentarze: 0

Podpisanie polsko-amerykańskiej umowy o budowie w naszym kraju elementów amerykańskiej tarczy antyrakietowej zamyka bardzo nerwowy, równocześnie szalenie ryzykowny etap grania naszym bezpieczeństwem narodowym przez ekipę Donalda Tuska.
Na kilka dni przed zaplanowaną na 10 lipca br. uroczystością podpisania w Belwederze wynegocjowanej z Amerykanami umowy Donald Tusk ogłosił, i to w dniu święta narodowego Stanów Zjednoczonych, że warunki, na jakich strona amerykańska wynegocjowała z Polską umowę w sprawie tarczy antyrakietowej, są z polskiego punktu widzenia niewystarczające. Ta zagrywka, która z pozoru mogła przypominać pokerową, nie dawała odpowiedzi na pytanie, czy ekipa Donalda Tuska akceptuje obecność Amerykanów w Polsce, czy nie szuka aby dogodnego pretekstu do zerwania negocjacji, kierując się dyrektywami z innego, nie polskiego centrum decyzyjnego. Ale mogła też wzbudzać pytania, czy tym "ośrodkiem decyzyjnym" nie stały się raczej słupki badań raz wskazujące na niepopularność instalowania tarczy, tym samym niższe notowania premiera, innym razem dające plusy prezydentowi za końcowy sukces przy podpisywaniu umowy.
Nie wiadomo, jak skończyłoby się dla Polski oczekiwanie od Amerykanów "większego bezpieczeństwa", gdyby do gry o tarczę nie wkroczył prezydent Lech Kaczyński. Tarcza antyrakietowa stała się przedmiotem najpoważniejszego jak do tej pory konfliktu między premierem a prezydentem. Liczne, ale dość precyzyjne przecieki do mediów z rozmów z Amerykanami, sensacyjny wywiad ministra Witolda Waszczykowskiego dla "Newsweeka", w końcu agresja Rosji na Gruzję doprowadziły do sytuacji, w której dalsze podtrzymywanie negatywnych opinii o amerykańskich warunkach bezpieczeństwa dla Polski naraziłoby ekipę Tuska na polityczne straty. Okazało się, że Polacy bardziej od instalacji tarczy na swoim terytorium boją się samej Rosji. Polska opinia publiczna - potwierdza to ostatni sondaż Pentora dla tygodnika "Wprost" - za największego wroga naszego kraju nadal uważa Rosję (39 proc. badanych).
Zainstalowanie w Polsce stanowiska amerykańskich antyrakiet do przechwytywania głowic z ładunkiem nuklearnym budzi zaniepokojenie, ponieważ władze nie wyjaśniły dostatecznie społeczeństwu, na czym polega istota rakietowego parasola nad Polską. Nie pomagały w tym też mętne "dyplomatyczne" wywody ministra Radosława Sikorskiego. Należało publicznie, z udziałem specjalistów od rakietowej techniki wojennej i za pomocą przystępnego języka wyjaśnić istotę funkcjonowania tarczy antyrakietowej. Ponieważ tego nie zrobiono, najwięcej "rzeczowych" uwag na temat tarczy, oprócz Wojciecha Olejniczaka z SLD, miał wójt Redzikowa koło Słupska, wsi nieopodal planowanej wyrzutni rakiet. Oczywiście ani on, ani jego gmina, ani dawny SLD nie protestowali, gdy na tym samym terenie stacjonowały sowieckie wojska rakietowe.
Z badań, ale i ze zwykłych obserwacji wynika, że chcemy być bezpieczni, ale równocześnie nie chcemy się nikomu narażać. Zachowujemy się zupełnie tak samo wygodnie jak przywódcy Unii Europejskiej wobec Rosji. Za cenę pokoju w Gruzji gotowi są pójść na wszelkie wobec Rosji ustępstwa. My też chcemy, by broniła nas tarcza, ale by nie prowokowała Rosji, by nie stwarzała zagrożenia z jej strony.
Z badań Pentora wynika, że prawie 50 proc. ankietowanych jest przekonanych, że w ciągu najbliższych lat Rosja może nas zaatakować. A dlaczego, jeśli się zdecyduje, nie miałaby nas zaatakować? Czy nie czyniła tego wcześniej wiele razy? Czy obecna Rosja zmieniła się tak bardzo, że zrezygnowała ze swojej zaborczej imperialnej polityki? Przykład Gruzji dowodzi, że nie.
Dość powszechnie uważa się, że z Rosją należy prowadzić politykę w głębokim skłonie; taka jest wielka i nieobliczalna. Głos krytyki Rosji w tych gremiach uchodzi za nieodpowiedzialność, pobrzękiwanie szablą, wrogi akt itd.? Szkoda, że odchodzą pokolenia Polaków, którzy na własnej skórze poznali Rosję i Związek Radziecki. Mogliby dziś, gdyby tylko chciano ich słuchać, powiedzieć wiele ważnych dla nas rzeczy. Tym bardziej że przez długie lata PRL nie tylko że nie zrobiono nic, abyśmy poznali prawdziwą historię Rosji czy te cechy państwa sowieckiego, które czyniły i czynią je niebezpiecznym dla sąsiadów, ale wtłoczono Polakom do głów, że Rosjanie to wyłącznie przyjaciele, sprawdzeni we wspólnej walce z hitleryzmem. Dobrze, że chociaż TVP Historia zapowiada wyświetlenie filmu o "czterech pancernych" z fachowymi odkłamującymi komentarzami.
Moglibyśmy poznać Rosję jeszcze lepiej, gdyby udostępniono Polakom wielką spuściznę naukową prof. Feliksa Konecznego. Jego uwagi na temat Rosji, jej bizantyńsko-turańskiej cywilizacji brzmią wciąż aktualnie. W pracy "Prawa dziejowe" pisał: "Bizantynizm, turańszczyzna, bolszewizm, komunizm - to jedno pasmo starań o zniszczenie całej cywilizacji łacińskiej. Polska - to tylko etap po drodze. (...) Nigdy Rosji nie opuściła żądza zaborcza".
Za cara Aleksandra I (1808-1825) Rosją rządziła policja, panowała sroga cenzura, do więzienia i na Sybir szło się bez sądu. Jego następca Mikołaj I (1826-1855) przyjął zasadę, że krajem ma rządzić biurokracja wywodząca się z korpusu oficerskiego. Władimir Putin przywrócił Rosji dawną siłę na bazie aparatu tajnej komunistycznej policji.
A co łączy cara Aleksandra, cara Mikołaja i premiera Władimira Putina z KGB? Uważali siebie i za takich też uchodzili w opinii Zachodu i znacznej części Polaków... za liberałów.



Wojciech Reszczyński




Autor jest wicedyrektorem Informacyjnej Agencji Radiowej Polskiego Radia.



 

mojaojczyzna : :
Polska 
sie 20 2008 Lepsze, droższe, nierefundowane
Komentarze: 0

 

Ministerstwo Zdrowia woli bić pianę w kwestii finansowania z budżetu państwa nagannych etycznie technik sztucznego rozrodu, niż rozwiązać problem braku refundacji szczepionek dla dzieci. W rezultacie rodzice muszą dodatkowo płacić za nowoczesne, bardziej bezpieczne od tych stosowanych od lat szczepionki

 

Każde dziecko w Polsce objęte jest programem obowiązkowych szczepień ochronnych. Na rynku dostępne są coraz bardziej nowoczesne i bezpieczniejsze szczepionki dla dzieci, zawierające komponentę krztuśca acelularnego. Poza tym takie szczepionki pozwalają na ograniczenie ilości wkłuć w trakcie uodparniania, ponieważ są skojarzone - to znaczy łączą w swym składzie kilka antygenów bakteryjnych. Niestety, żeby mały pacjent mógł otrzymać taki preparat, muszą za niego zapłacić rodzice. Mogłoby być inaczej, gdyby szczepionki skojarzone były refundowane z budżetu państwa, tak jak to ma miejsce w przypadku szczepionek tradycyjnych. Tak się może stać najwcześniej za kilka lat, gdyż w budżecie Ministerstwa Zdrowia nie ma teraz na ten cel pieniędzy.

Lista szczepień obowiązkowych, jakim poddawane są dzieci od urodzenia do osiągnięcia pełnoletności, jest bardzo długa: przeciwko gruźlicy, błonicy, tężcowi, krztuścowi, nagminnemu porażeniu dziecięcemu (chorobie Heine-Medina), wirusowemu zapaleniu wątroby typu B oraz przeciwko zakażeniom wywoływanym przez bakterię Haemophilus influenzae typu b (odpowiada np. za zapalenie opon mózgowo-rdzeniowych czy niektóre postaci zapalenia ucha środkowego i płuc). Obowiązkowe jest też szczepienie przeciwko trzem chorobom zakaźnym: odrze, śwince i różyczce. Tylko w pierwszym roku życia dziecko kłute jest dwanaście razy. Dlatego firmy farmaceutyczne już od jakiegoś czasu wprowadzają na rynek szczepionki skojarzone. Z jednej strony ograniczają one liczbę szczepień, a poza tym są - zdaniem wielu lekarzy - skuteczniejsze od standardowych. Ale szczepionki skojarzone nie są wydawane dzieciom za darmo w ramach obowiązkowych szczepień, trzeba za nie zapłacić samemu i w wielu wypadkach rodzice, nawet ci, którzy liczą się z każdym groszem, wybierają tę opcję w trosce o dzieci. - Można nawet powiedzieć, że trzy czwarte rodziców decyduje się na wykupienie nowoczesnego odpowiednika refundowanej szczepionki dla swego dziecka. Po zwykłych szczepionkach dzieci rzeczywiście częściej gorączkują, mają obrzęki i ból rączki. Ale tak na dobrą sprawę to może wystąpić po każdej szczepionce - mówi nam Anna Krawczyk, pielęgniarka z punktu szczepień z Przychodni Wilanów w Warszawie.
Zdaniem prof. Andrzeja Radzikowskiego, mazowieckiego wojewódzkiego konsultanta ds. pediatrii, szczepionki bezpłatne są jedynie gorszej jakości w tym sensie, że aby skutecznie zaszczepić dziecko, trzeba wykonać kilka zastrzyków zamiast jednego lub dwóch w przypadku szczepionek skojarzonych. Jeśli rodzice chcą kupić dla dziecka szczepionkę nowoczesną i rezygnują ze szczepionki refundowanej, muszą liczyć się ze sporym wydatkiem - jedna kosztuje od ok. 115 zł do ok. 180 złotych. A ten koszt trzeba ponieść czterokrotnie, ponieważ szczepienie musi być powtarzane trzykrotnie w pierwszym roku życia i raz w wieku około półtora roku.
Rodzicami kieruje w większości przypadków chęć oszczędzenia maluchowi cierpień związanych z wielokrotnym kłuciem go w rączkę i większe zaufanie do skuteczności szczepionek skojarzonych. - I nie ma się czemu dziwić. Nie trzeba być specjalistą, aby przeczytać choćby w internecie o tym, że szczepionki skojarzone są w powszechnym użyciu w krajach rozwiniętych gospodarczo, bo są uważane za skuteczniejsze - mówi pediatra Justyna Kowalczyk. - Rodzice wielu moich pacjentów sami proszą, bez mojego pytania, o przepisanie tych szczepionek, choć wiedzą, że są one często bardzo drogie - dodaje.
Jak sugeruje Jan Bondar, rzecznik Głównej Inspekcji Sanitarnej, fakt, że nowoczesne szczepionki cieszą się tak dużym powodzeniem, wynika również z wpływu firm farmaceutycznych na rodziców. - Jest coraz większy nacisk rodziców na przepisywanie nowoczesnych preparatów, które zaoszczędzają dzieciom bólu. Ale podkreślam, refundowane szczepionki są bezpieczne, są to preparaty sprawdzone. Natomiast w krajach bardziej rozwiniętych rzeczywiście coraz częściej i powszechniej stosuje się szczepionki skojarzone - przyznaje Bondar.
To, czy szczepionki skojarzone będą refundowane w Polsce, zależy od Ministerstwa Zdrowia oraz Głównej Inspekcji Sanitarnej. Jednak jak mówią urzędnicy, być może uda się doprowadzić do tego dopiero za kilka lat. - My tworzymy kalendarz i na szczepienia przeznaczany jest orientacyjny budżet, następnie Ministerstwo Zdrowia kupuje te szczepionki w drodze przetargów - tłumaczy Bondar.
Gdyby więc resort chciał zapewnić dzieciom nowocześniejsze szczepionki, musiałby na nie wydać więcej pieniędzy, których w budżecie nie ma. Dlatego na załatwienie tej sprawy małym pacjentom każe się czekać. Pozostaje pytanie, co dzieje się z niewykorzystanymi tradycyjnymi szczepionkami, skoro tylu rodziców wybiera inny wariant szczepień.
- Moje dziecko szczepione jest szczepionkami refundowanymi, ale to moje prywatne podejście do sprawy. Uważam po prostu, że nie są one w niczym gorsze od nowoczesnych, poprzez tyle lat stosowania potwierdziły swoje bezpieczeństwo - podkreśla Jan Bondar.




 

mojaojczyzna : :